Aktualności
Aktorzy Teatru Narodowego wspominają Jerzego Jarockiego
10/10/2022
Jerzy Jarocki podczas prób Miłości na Krymie Sławomira Mrożka. Premiera w Teatrze Narodowym 17 stycznia 2007. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
„10 lat po śmierci Jerzego Jarockiego wciąż o nim pamiętamy w Teatrze Narodowym – mówi Jan Englert. – Był filarem, na którym oparliśmy repertuar. Pięć premier – inscenizacje utworów Mrożka, Gombrowicza i Słowackiego, które przygotował, stworzyły artystyczny i intelektualny wymiar naszej sceny. Profesor Jarocki był też, co wspominam ze szczególnym wzruszeniem, przywiązany do naszego zespołu. W jednym z ostatnich swoich listów nazwał Teatr Narodowy swoim domem”.
Jerzy Jarocki we wspomnieniach aktorów Teatru Narodowego. 10 października 2022 roku mija 10 rocznica śmierci wybitnego reżysera.
◊ Jan Englert
10 lat po śmierci Jerzego Jarockiego wciąż o nim pamiętamy w Teatrze Narodowym. Był filarem, na którym oparliśmy repertuar. Pięć premier – inscenizacje utworów Mrożka, Gombrowicza i Słowackiego, które przygotował, stworzyły artystyczny i intelektualny wymiar naszej sceny. Profesor Jarocki był też, co wspominam ze szczególnym wzruszeniem, przywiązany do naszego zespołu. W jednym z ostatnich swoich listów nazwał Teatr Narodowy swoim domem.
Pamiętamy o Profesorze Jarockim, o wielkości jego pracy twórczej, o niebywale ścisłym, precyzyjnym umyśle i konsekwentnie realizowanych do samego końca zamierzeniach artystycznych. Ta żelazna konsekwencja sprawiała, że był trudny we współpracy. Jest na ten temat mnóstwo opowieści i anegdot. Ale aktorzy, którzy nawet narzekali na niego, gdy tylko pojawiała się propozycja - chętnie z Jarockim pracowali, bo mieli poczucie artyzmu i bezpieczeństwa. Wiedzieli, że zagrają w spektaklu, który będzie miał ręce, nogi, głowę, serce... A więc będzie kompletnym dziełem sztuki. I w którym ich udział z pewnością będzie znaczący.
Scena zbiorowa, centralnie: Jan Englert (Cesarz) w Błądzeniu wg Witolda Gombrowicza w reż. Jerzego Jarockiego. Prapremiera w Teatrze Narodowym 29 maja 2004. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
Sam również jako aktor wiele mu zawdzięczam. Początkowa wzajemna nieufność przy pracy nad Błądzeniem wg Gombrowicza przerodziła się później w pewną zażyłość, nieprzekraczającą nigdy relacji mistrz – czeladnik. Mnie również jak wielu aktorów ćwiczył, ale nigdy nie zaprotestowałem, nigdy nie zrobiłem żadnego gestu sprzeciwu wobec jego decyzji. Starałem się zawsze wykonać jego polecenia. Sądzę, że po kilkunastu takich próbach zaakceptował mnie i rzeczywiście potem miałem z Jarockim fantastyczny kontakt. A relacja między nami miała dodatkowy aspekt: on, wybitny twórca, erudyta, który przez całe życie dogłębnie uprawiał zawód reżysera, i ja w podwójnej roli: aktora i równocześnie pracodawcy. Ten układ urzędniczo-artystyczny był dla mnie dość trudny. Nie będę ukrywał, że dzięki Profesorowi Jarockiemu na początku dyrekcji zrozumiałem, co to jest palpitacja serca. Jednak ostateczny rachunek współpracy był niewątpliwie korzystny dla teatru.
Ze wszystkich moich mistrzów, z którymi się zetknąłem, Jarocki był niewątpliwie najlepiej słuchającym reżyserem. Każde lekkie odchylenie intonacji, i to nie chodziło tylko o dźwięk, tylko o intencje, natychmiast były przez niego wyłapywane. Miał wyczucie takiego rozłożenia rytmów i tempa, żeby podporządkować całą partię tekstu czemuś, co jest w nim najważniejsze. Był mistrzem świata w układaniu aktorskich partytur. Czasami denerwowałem się, bo byłem przekonany, że wszystko robię tak, jak powinno być, a on mówił, że źle! Ale potem, jak się zastanowiłem albo spróbowałem to poprawić, byłem zaskoczony – rzeczywiście miał rację.
W ciągu tych lat, gdy pracował w Teatrze Narodowym, byłem świadkiem jego starzenia się. Jarocki był zbyt inteligentny, żeby nie znać swoich ograniczeń, a jednocześnie nie dopuszczał myśli, że one istnieją. To bardzo dla mnie ciekawe doświadczenie – takie przyglądanie się królowi Lirowi. Najmocniejsze jednak wrażenie robił ostatni rok, w którym bardzo silnie towarzyszyło mu przeczucie końca, a szczególnie ostatnie miesiące. Godził się na to, co we wcześniejszych rozmowach ostro negował, bo zazwyczaj mało było w nim empatii. Jakby oddawał pole. Część pola, nie całe.
Mam wciąż w oczach widok Profesora przechodzącego jezdnię na Wierzbowej i nie zwracającego uwagi na jadące samochody. Było coś wzruszającego w tym zamyślonym, drepczącym człowieku w najkrótszej drodze wiodącej do teatru.
Nie wiem, czy myślał o czymkolwiek innym niż o teatrze.
Na pierwszym planie: Jerzy Radziwiłowicz (Książę / Kanclerz Jan Zamoyski) w Sprawie wg Samuela Zborowskiego Juliusza Słowackiego w reż. Jerzego Jarockiego. Premiera w Teatrze Narodowym 17 września 2011. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego.
◊ Jerzy Radziwiłowicz
Lubiłem jego analizy tekstów, próby stolikowe, i spotkania poza teatrem, w czasie których rozmawialiśmy o tekstach. Lubiłem również ten końcowy etap prób tuż przed premierą, kiedy Jarocki, wiedząc, że nie zawiódł się na mnie, potrafił mnie dodatkowo rozkręcić. Zawsze jakoś podświadomie wiedział, czego aktor potrzebuje i realizował to z dużym zrozumieniem, może dlatego, że sam z wykształcenia był aktorem… I jeszcze najbardziej charakterystyczna cecha, która mi bardzo imponowała: nieustające dążenie do uzyskania idealnego brzmienia (brzmieniem nazywam wszystko, co widzę i słyszę na scenie), które odzwierciedlałoby kształt, do jakiego reżyser dąży. Z pełną świadomością, że kształt idealny jest nieosiągalny. To bolesna świadomość w tym zawodzie. Bywa, że się do tego ideału zbliżamy, ale osiągnięcie go jest niemożliwe. Coś jednak sprawiało, że podziwiałem to uporczywe dążenie Jarockiego do osiągnięcia owego mitycznego kształtu idealnego. (…)
Praca z Jarockim była trudna w ogóle, to był człowiek o niezwykle wybuchowym temperamencie… Umyślnie tworzył sytuacje nieprzyjemne, czasami zasadnie, a czasami przesadnie. Być może taki sposób pracy był mu potrzebny do uzyskania zamierzonych efektów – nie wiem… Krążą opinie, że Jarocki był reżyserem katem, i trochę prawdy w tym jest, jednak zawsze trzeba takie rzeczy rozpatrywać przez pryzmat efektów, jakie to przynosiło…
(…) Muszę jednak przyznać, że nie mordował mnie tak, jak zwykł mordować aktorów. Bardzo dobrze się rozumieliśmy i wyczuwałem jego zamierzenia, chociaż jego drobiazgowość stanowiła dla mnie problem. Był czasem nie do wytrzymania w swoim precyzyjnym dobieraniu się do każdego szczegółu, według mnie bywało to po prostu niepotrzebne… Chociaż pamiętam, że raz role się odwróciły. W czasie prób stolikowych do Sprawy wg Samuela Zborowskiego zacząłem skrupulatnie dociekać niuansów i szczegółów swojej postaci. Jarocki uważał, że wszystko zostało odpowiednio wyjaśnione, ale według mnie jego interpretacja akurat nie do końca zgadzała się z tekstem (bywało bowiem tak, że Jarocki, jak każdy reżyser zresztą, naciągał interpretację tekstu do tego, co chciał mieć w spektaklu). W pewnym momencie Jarocki się zirytował i powiedział: „Dlaczego taki dociekliwy jesteś?!”. Odpowiedziałem mu: „Twoja szkoła”. Uśmiał się.
(…) Mówią też, że Jarocki „odbierał wolność aktorom”, z czym też się nie zgadzam. Bo o jakiej wolności tu mówimy? Zastanawiałem się nad tym wiele lat temu i doszedłem do wniosku, że istnieją dwa rodzaje wolności w teatrze: wolność robienia tego, na co akurat przyjdzie nam ochota, czyli pełny chaos – bo z realizacji takiej wolności nie rodzi się nic twórczego – to taka wolność, jak ją sobie nazwałem, „horyzontalna” czyli od ściany do ściany. I druga, którą można by nazwać, żeby brzmiało poważnie, „wertykalną”, czyli w głąb. Kiedy cała struktura jest wypracowana, co do ostatniego dźwięku i mrugnięcia okiem, trzeba zająć się wypełnieniem owej struktury, czyli wypełnieniem owego „w głąb”. Tu jest właśnie pole prawdziwej wolności aktora. I to bardzo ciekawej, twórczej wolności. Jarocki budował ścisłe formy, bo chciał usłyszeć konkretne sensy. Ustawianie każdego gestu było tylko środkiem do owego sensu prowadzącym. Wszystko ma logiczno-artystyczne podłoże.
• Jerzy Jarocki. Głosy, wspomnienia, wywiady, PWST Kraków 2014.
Mariusz Bonaszewski (Lucyfer / Bukary / Adwokat) w Sprawie wg Samuela Zborowskiego Juliusza Słowackiego w reż. Jerzego Jarockiego. Premiera w Teatrze Narodowym 17 września 2011. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
◊ Mariusz Bonaszewski
Spodziewałem się oczywiście jego śmierci, ale siebie w tej śmierci się nie spodziewałem.
Zadzwoniłem do teatru, żeby coś załatwić, i ktoś powiedział: że to jest smutny dzień dla teatru. „Co się stało? – To pan nie wie?”. Byłem wtedy w drodze. Zatrzymałem samochód. Pomyślałem sobie, że jeśli chodzi o teatr, to tak bardzo dotknęło mnie tylko odejście Holoubka.
Oni dwaj i ja między nimi. Z nich powstałem. (…)
I ta śmierć Jarockiego nagle mnie przewróciła. Zdałem sobie sprawę, że to nie on nie umiał uzewnętrznić siebie, tylko ja nie umiałem. Taka jest prawda. Wiele osób okazywało przy nim różne rzeczy, byłem tego świadkiem, i on na to odpowiadał. Natomiast ja nie byłem w stanie.
Nie mam wyrzutów, że czegoś nie zrobiłem, nie zadzwoniłem. Nie, wręcz przeciwnie, uważam, że w kontaktach z nim zrobiłem wszystko, co było możliwe. Uciekałem tylko wtedy, gdy uważałem, że mnie już zamęczy. (…)
W ostatnim okresie nie tylko był chorym, ale także starym człowiekiem, w którym już widziałem śmierć. Jak kiedyś u mojego dziadka w końcówce jego życia. Taka sama postura, gwałtowne schudnięcie, śmiertelne oczy. (…)
Bardzo mu się przypatrywałem w związku ze spektaklem Sprawy, który traktuję bardzo szczególnie, bo opowiada o śmierci.
W monologu w Sprawie mnie wpuścił. Dał mi ten tekst podczas wakacji. Byłem w Ustce, a on był w Sopocie. Przyjechałem do niego i czytaliśmy nowy układ scenariusza. Wróciłem do siebie, chodziłem nad morze i z ogromną przyjemnością wywrzaskiwałem monolog w stronę Jarosławca. Gdy z powrotem przyjechaliśmy do Warszawy, próby Sprawy trwały już tylko siedemnaście dni. Wywaliłem mu ten tekst tak, jak go chciałem powiedzieć, z dwoma okropnymi błędami analitycznymi. Nie wiem, jak to się stało, że ich nie zauważyłem. I słuchał go do końca. Do samego końca. Potem odezwał się: „Wie pan, mnie się wydawało, że to powinno być inaczej, ale czuję się przekonany”. I wtedy poczułem pewność, że on się identyfikuje z tym monologiem. To była jedyna rzecz, której nigdy nie zmienił. (…)
Absolutnie miałem szalone szczęście, że go spotkałem! Że przeżyłem dzięki niemu niezwykłe chwile w teatrze. Myślę, że większość aktorów może mi zazdrościć wytężonego ślęczenia nad tekstami, śledzenia postaci i ogromnego wpływu analiz Jarockiego na moje życie. On wiedział o tym. Ja sobie życie trochę zmieniłem z tego powodu. Zacząłem się zagłębiać we współpracę z nim. Jeździłem oczywiście po innych teatrach, ale od Płatonowa zaczęło się coś dziwnego. Płatonow mnie przekręcił także prywatnie. Byłem zupełnie innym, nowym człowiekiem. Znakomicie się z tym czułem. Może dlatego nie pamiętam z naszej współpracy okropnych rzeczy. Wyparłem je.
• Elżbieta Konieczna, Jerzy Jarocki. Biografia. Wydawnictwo Znak, Kraków 2018.
Na pierwszym planie: Anna Seniuk (Kulka) w Kosmosie Witolda Gombrowicza w reż. Jerzego Jarockiego. Premiera w Teatrze Narodowym 16 października 2005. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
◊ Anna Seniuk
[Kulka w Kosmosie wg Gombrowicza] to jest bardzo tragiczna postać, mimo że tekst nie daje wprost możliwości zagrania dramatu. Pozornie Kulka mówi błahe rzeczy: o zmianie pościeli, o przyjeździe letników itp. Jarocki potrafi jednak sięgnąć do głębi postaci. Za sprawą tego pozornie błahego tekstu pozwala, żeby widz wykonał wysiłek i w wyniku pauz, a nawet sposobu poruszania się Kulki, wyłuskał głęboko tkwiący tragizm. Rolę Kulki nazywał monologiem o marzeniu i udręce. Pauzy tego monologu to symptomy szaleństwa – myśli oderwane z głębi świadomości. Nie chodziło jednak o granie wprost jej narzekania i marudzenia. Ona pogodziła się z losem, ale w środku pozostała jakaś zadra. (…)
Praca z Jarockim to odkrywanie nowych przestrzeni myślenia, penetrowania nieznanych, nieprzewidywalnych warstw życia postaci. Wszystkie możliwe szpary, pauzy, westchnienia, oddechy muszą być wypełnione. Nie ma tak, że wchodzę, biorę oddech i coś mówię. Już nim wezmę oddech, muszę wszystko wiedzieć, coś się musi wcześniej wydarzyć. Nie ma już chyba reżyserów, którzy są tak wymagający i dogłębni. Tekst powinien być tylko przykrywką do tego, co dzieje się w środku człowieka na wielu poziomach. I nie jest istotne, jakie słowa mówię, tylko jakie sprawy poruszam. Praca z Jarockim to także szansa na poznanie własnych możliwości. On wymaga rzeczy, które w pierwszym momencie wydają się niemożliwe do wykonania. Potrafi odkryć w aktorze pokłady, o których aktor sam nie wie. A że praca z nie zawsze bywa lekka, łatwa i przyjemna, to już zupełnie inna historia.
• „Notatnik Teatralny” 2006, nr 41.
Na pierwszym planie: Ewa Wiśniewska (Ciocia, Królowa Małgorzata, Hrabina, Matka), Jan Englert (Witold III) w Błądzeniu wg Witolda Gombrowicza w reż. Jerzego Jarockiego. Prapremiera w Teatrze Narodowym 29 maja 2004. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
◊ Ewa Wiśniewska
Byliśmy w wielkiej przyjaźni, ale na początku kontaktów, przy Błądzeniu, mieliśmy zatarg. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak się z nim pracuje, a jestem dość porywczym człowiekiem, wybucham i w sekundę mi to przechodzi. I kiedyś, po jakiejś kolejnej instrukcji Jurka, zupełnie różnej od poprzedniej, przegięłam się przez stół, przy którym siedział, złapałam go za klapy i powiedziałam, że go zabiję, jak jeszcze mi coś takiego powie! Wybuchła awantura, dowiedziałam się od dyrektora, że jestem przyczyną jego zawału. W końcu Jurek zszedł na dół i było wszystko dobrze. Od tego momentu panowała między nami idylla. (…)
Był to już ostatni, co tak poloneza wodził. Nie widzę na horyzoncie tak precyzyjnie myślących reżyserów. Miał mir i poważanie wśród aktorów, bo było wiadomo, że skoro czegoś wymaga, to na pewno wie. Miało się pełne zaufanie do jego myślenia i koncepcji. Oczywiście były nerwy, bo przecież próby przy Błądzeniu trwały po cztery godziny rano i cztery wieczorem. I tak przez kilka miesięcy. Przy Tangu podobnie. Tak jak za dawnych lat, kiedy się poświęcało tylko i wyłącznie pracy w teatrze. Teraz świat się zmienił, aktorzy są zagonieni. (…)
Odbywaliśmy jakieś podróże, na przykład do Krakowa z Tangiem. I przez całą drogę mówił tylko o sztuce: „Ach, przypomniałem sobie, wiesz, jak tam mówisz…”. Cały czas było o tym.
Ciekawe, jaka bym była, gdybyśmy się spotkali o wiele, wiele wcześniej. Może by ulepił ze mnie jakąś inną aktorkę? [Zamyśla się] Ooo! To by była walka! Ale w sensie pozytywnym, nie siłowanie, kto ma rację. Rację miał on, tylko forma, którą chciał narzucić, niekiedy była nie do przyjęcia.
• Elżbieta Konieczna, Jerzy Jarocki. Biografia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018.
Małgorzata Kożuchowska (Lena) w Kosmosie Witolda Gombrowicza w reż. Jerzego Jarockiego. Premiera w Teatrze Narodowym 16 października 2005. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
◊ Małgorzata Kożuchowska
Pamiętam inną nietypową sytuację. W 2005 roku w trakcie prób Kosmosu umarł Jan Paweł II. Zawsze był dla mnie bardzo ważną osobą i od początku wiedziałam, że muszę pojechać do Rzymu pożegnać go osobiście. Jestem w próbach Kosmosu, więc muszę z Jarockim to załatwić. Powiedziałam: „Jurek, przepraszam cię, ale przez dwa dni nie mogę być na próbie, bo choćby waliło się i paliło, muszę pojechać do Rzymu. Cokolwiek powiesz, muszę jechać”. Zgodził się: „Rozumiem, o której masz samolot?”. Gdy powiedziałam, że o czternastej, stwierdził: „To na dwie godziny możesz przyjść na próbę”. Przyszłam. Pilnował godziny, żebym się nie zagapiła. W pewnym momencie powiedział: „Ty chyba, Gosiu, musisz już iść”. Wszyscy: Seniuk, Zapasiewicz, Wiśniewska, zamarli. O co chodzi? Jestem już w drzwiach, a on woła: „Gosiu! Skoro już tam będziesz, to pokłoń się od nas wszystkich”. To była jedna z najbardziej szokujących kwestii, jaką usłyszałam z ust Jarockiego.
Gdy lecieliśmy z Kosmosem z Izraela, siedzieliśmy blisko siebie, dzieliło nas tylko przejście. Była noc. Rozmawialiśmy o wierze. Zapytałam go: „Jurek, ty naprawdę nie wierzysz, że po śmierci jest jakieś życie, jest jakiś świat, że coś tam jest?”. Po długiej przerwie powiedział: „Niestety, nie ma na to żadnych dowodów”.
Ale nie wiem, jak to z nim było do końca. W końcówce Kosmosu jednak doszło do odgórnej ingerencji. Czasami tak w teatrze się zastanawiamy, czy oni tam z Mrożkiem prowadzą poważne rozmowy, czy dalej się kłócą… (…)
Potem, gdy już pracowałam bez niego, bardzo dotkliwie to odczuwałam. Brakowało mi poczucia bezpieczeństwa, które on dawał. Wiedziałam, że u Jurka nie ma złych ról, że to jest niemożliwe. Niektórzy, pracując z nim, stawali okoniem. Rozumiem ich potrzebę własnej autonomii, ale sądzę, że akurat w jego przypadku to nie było najmądrzejsze, że jednak więcej się traciło, niż zyskiwało. Wszyscy mieliśmy przecież świadomość, że zostało już mniej niż więcej czasu. Wydawało się, że Błądzenie jest już jego testamentem. I jak się dowiadywaliśmy o jakiejś kolejnej produkcji, myśleliśmy: „O Jezu! Jak by było cudownie, żeby w tym być!”.
• Elżbieta Konieczna, Jerzy Jarocki. Biografia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018.
Marcin Hycnar (Artur), Grzegorz Małecki (Edek) w Tangu Sławomira Mrożka w reż. Jerzego Jarockiego. Premiera w Teatrze Narodowym 29 października 2009. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
◊ Grzegorz Małecki
Jarocki to najtrudniejszy reżyser, jakiego spotkałem. Pracował w atmosferze nieustannego konfliktu z aktorem, traktował go wyłącznie jako narzędzie w swoim laboratorium. Widziałem największych z największych, którzy nie wytrzymywali napięcia na próbach. Andrzej Łapicki zrezygnował kilka dni przed premierą Tanga, a Zbigniewa Zapasiewicza Jarocki potrafił doprowadzić do histerii. Lubował się w udowadnianiu, że niczego nie potrafimy. Dość powiedzieć, że Tango próbowaliśmy ponad osiem miesięcy. Podobnie było z Błądzeniem i Miłością na Krymie. Z drugiej strony nikt nie nauczył mnie takiej odpowiedzialności za słowo i za rolę jak on. U żadnego innego reżysera nie miałem poczucia, że słowo, które wypowiadam, jest jak siekiera rozłupująca czaszki mieszczańskiej widowni.
Jego teatr był na wskroś zaskakujący i nowoczesny, a z drugiej strony wszystko było oparte na najlepszej teatralnej tradycji, na literaturze. Nie uprawiał też taniej publicystyki. I niech się schowają nasi modni, snobistyczni rewolucjoniści ze swoim hardcorowym teatrem. W spektaklach Jarockiego nie było zbędnego kroku, a może nawet oddechu. Potrafił godzinami reżyserować jedno zdanie, gest, naciskanie klamki w drzwiach albo otwieranie okna. Co więcej – reżyseria Jarockiego nie kończyła się na premierze. Przychodził niemal na każde przedstawienie i wciąż robił omówienia, przynosił nowe wersje scenariusza albo zmieniał kolejność scen.
(…) Był niezbyt sympatyczny dla aktorów. A mimo to wszyscy chcieli u niego grać. Zdaniem aktorów się z reguły nie interesował. Aczkolwiek raz mnie i Marcinowi Hycnarowi udało się go do czegoś przekonać. Scena zabicia Artura przez Edka w Tangu jednym uderzeniem wydała nam się naiwna. Zaproponowaliśmy brutalną bójkę w stylu Quentina Tarantino. To była długa, sugestywna sekwencja – byliśmy zdumieni i szczęśliwi, że włączył to do spektaklu.
(…) dziś wiem, że teatr był po prostu jego całym życiem. A może inaczej – Jarocki był po prostu teatrem. Ciekawe – nigdy nie słyszałem, żeby kogokolwiek pochwalił osobiście na próbie. Kiedy otrzymałem nagrodę Feliksa za rolę Edka w jego spektaklu, nie skomentował tego słowem. Tymczasem jakiś czas temu koleżanka powiedziała mi, że trafiła na wywiad z Jarockim gdzieś w necie. Opowiada w nim, jak dobrą rolę stworzyłem, że coś nieoczekiwanego dzięki mnie zrozumiał z Mrożka itp. Szok! I dodam, że naprawdę się wzruszyłem. Cokolwiek by mówić, wielki był. Największy.
• fragm. wywiadu „Rzeczpospolita” – „Plus Minus” 2018, nr 302.
Jan Frycz (Stomil) w Tangu Sławomira Mrożka w reż. Jerzego Jarockiego. Premiera w Teatrze Narodowym 29 października 2009. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
◊ Jan Frycz
Mam taki jego obraz: kiedyś po jakiejś takiej udanej próbie Tanga w Narodowym. Która posunęła pracę naprzód, odbyliśmy z panem Jerzym niezaplanowany spacer. Szliśmy, rozmawiając w jednym kierunku, do księgarni na rogu Senatorskiej i placu Bankowego. I powiedziałem mu: „No, panie Jerzy, wydaje mi się, że mamy już drużynę. To najważniejsze, że w tym spektaklu zaczęliśmy wszyscy płynąć w jednym kierunku”. A pan Jurek tylko tak mruczał, mruczał. Ten taki krótki pomruk zadowolenia stale słyszę. To się w ogóle zdarzało bardzo rzadko. Z pierwszego rzędu krzeseł, gdzie on siedział w ciemności, czasem dochodził taki dźwięk „yyyrr…”, nawet dość taki zmysłowy, powiedziałbym. Pomruk zadowolenia z tego, co osiągnęliśmy albo co on osiągnął. Takiego go pamiętam.
• Elżbieta Konieczna, Jerzy Jarocki. Biografia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018.
◊ Spektakle Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym:
• Błądzenie wg Witolda Gombrowicza, prapremiera: 29 maja 2004 →
• Kosmos Witolda Gombrowicza, premiera: 16 października 2005 →
• Miłość na Krymie Sławomira Mrożka, premiera: 17 stycznia 2007 →
• Tango Sławomira Mrożka, premiera: 29 października 2009 →
• Sprawa wg Samuela Zborowskiego Juliusza Słowackiego, premiera: 17 września 2011 →
◊ W Czytelni: teksty o Jerzym Jarockim
Jerzy Jarocki w Teatrze Narodowym. Fot. Stefan Okołowicz/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
Tomasz Kubikowski | Jarocki i istota →
Jacek Sieradzki | Dopowiedzi. Ostatnie prace sceniczne Jerzego Jarockiego →