Aktualności
TERMOPILE POLSKIE – wybór popremierowych recenzji
29/11/2025
Przedstawiamy wybór recenzji po premierze Termopil polskich:

Karol Pocheć (Książę Józef), Paweł Paprocki (Dąbrowski), Anna Grycewicz (Wita), Cezary Kosiński (Kościuszko) w Termopilach polskich Tadeusza Micińskiego w reżyserii Jana Klaty. Fot. Karolina Jóźwiak
„Klata proponuje interpretację Micińskiego bliższą metafizyce niż politycznej publicystyce. Zamiast karykaturalnych figur i memicznych sytuacji pojawia się misterium rozpadu świadomości narodowej, coś na kształt eschatologicznej medytacji. Spektakl pyta nie o to, czy Polacy są gotowi na wojnę, ale czy wiedzą jeszcze, czym są honor, państwo i pamięć, a także gdzie przebiega granica odpowiedzialności za wspólnotę. (…)
Termopile polskie w Narodowym są spektaklem niebezpiecznie współczesnym, nie dlatego, że powtarzają oczywiste aluzje polityczne, lecz dlatego, że pokazują Polskę jako kraj wciąż stojący nad progiem katastrofy, ale już bez złudzeń. Nie jesteśmy już turystami z drinkiem ani naiwnymi dziećmi-powstańcami, ani «małym bohaterem». Jesteśmy widzami agonii, której nie da się zatrzymać, świadkami powolnego zapadania się państwa w siebie. Spektakl podsuwa myśl, że czas się nie powtarza, lecz ukrywa, a historia wraca nie jako klisza, lecz jako ból fantomowy, który nigdy nie został wyleczony. To doświadczenie wymaga od widza introspekcji i odpowiedzialności. (...)
Wersja z Teatru Narodowego jest monumentalną halucynacją, fizycznym doświadczeniem muzycznym, procesją widm i pytaniem o to, czy w ogóle potrafimy jeszcze myśleć o Polsce jako o czymś, za co można odpowiadać. To nie jest opowieść o przeszłości, lecz o końcu pewnego sposobu myślenia o polskości. Budynek Teatru Narodowego staje się częścią spektaklu, podkreślając wagę miejsca i czasu, w którym dramat jest wystawiany” – notuje Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Wszystkich. Czytaj więcej
„Termopile polskie Tadeusza Micińskiego uważanego niesłusznie za szaleńca polskiej literatury w reżyserii Jana Klaty, uważanego niesłusznie za jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich reżyserów, to szalony pomysł na nowe otwarcie w Teatrze Narodowym. Klata jednak udowodnił, że w szaleństwie jest metoda. (…)
Przedstawienie Jana Klaty wybrane na 260-lecie teatru publicznego w Polsce to kolejna rozprawa z polskimi mitami, z wizjami Polski, tęsknotami za Polską, z tymi, którzy nasz kraj próbowali zdobyć na wyłączność i podporządkować sobie wedle własnej woli, ale też i o marzycielach, którzy nie trafili we właściwą epokę. (…)
Gleba żyzna i jednocześnie przeklęta. To po niej stąpają bohaterowie opowieści. Książę Józef Poniatowski w ujęciu Karola Pochecia to wieczny żołnierz, nie wątpimy w jego waleczność i oddanie. Bez patosu realizuje misję daną mu przez Boga i wyznaczoną przez historię. Książę Poniatowski i Tadeusz Kościuszko jawią nam się w tej opowieści niczym bohaterowie głośnego eseju Andrzeja Kijowskiego O dobrym naczelniku i niezłomnym rycerzu. Kościuszko w świetnej interpretacji Cezarego Kosińskiego występuje nie w chłopskiej sukmanie, lecz stroju kowboja przypominając, że jest bohaterem wpisanym także w historię Stanów Zjednoczonych.
Król Stanisław August Poniatowski boleśnie przeżywa wyraźny rozdźwięk między romantycznym mitem a polityczną bezradnością. Ta postać jest grana przez dwóch wybitnych aktorów (stąd dwie premiery). W ujęciu Jana Frycza król jest pełnym wdzięku pięknoduchem, dużym dzieckiem, marzycielem, o szlachetnym sercu, który długo wierzy, że Polska może stać się «Czarodziejskim ogrodem» i gdy tak się nie dzieje przeżywa bolesne rozczarowanie. W interpretacji Jerzego Radziwiłowicza jest wizjonerem, który zdaje sobie sprawę, że wybitny umysł, inteligencja, znajomość języków i światowe maniery nie uchronią jego kraju przed upadkiem. Że w brutalnej rzeczywistości nikczemność, siła i spryt biorą górę. Najlepszym tego przykładem jest kniaź Patiomkin. W interpretacji Oskara Hamerskiego to absolutna arcykreacja. Jego Patiomkin ma wdzięk, jest przebiegły jak lisi cyniczny. Potrafi być groźny, bo nieprzewidywalny. Po scenie, w której w najbardziej prymitywny i wulgarny sposób beszta po rusku jednego z bojarów, odwraca się na pięcie i z czarującym uśmiechem rozpoczyna dialog po francusku z polskim władcą. Traktuje go zresztą jak bezbronną marionetkę, której bez trudu się pozbędzie, by zawładnąć Polską. Imperatorowa Rosji wyraźnie czuje do niego słabość jako mężczyzny i polityka. Mistrzowską rolą jest postać carycy Katarzyny. W interpretacji Danuty Stenki to kobieta modliszka, w świecie pszczół powiedzielibyśmy Królowa Matka, która do codziennych gier miłosnych potrzebuje stada trutni. Te trutnie wypadające spod jej gigantycznej sukni upozowane są na drużynę rosyjskich hokeistów w sportowych strojach i z osłonkami na przyrodzeniu. Katarzyna Stenki jest kobietą, która wspaniale łączy wdzięk z bezwzględnością i ambicją. W tym spektaklu nowej jakości nabiera np. aktorstwo Anny Grycewicz i Adama Szczyszczaja. Dla Grycewicz postać Wity jest z pewnością rolą życia. To rola narratorki, Kasandry, która widzi więcej, czuje boleśniej, daje nadzieję i potrafi wykrzyczeć przestrogę. Ma w sobie siłę prawdy i szlachetności. To kobieta, która doskonałe czuje «cierpienie swego narodu». Miciński, który wprowadził do literatury pojęcie «chrystusowego lucyferyzmu», nigdy nie krył swej fascynacji satanizmem. Ten szatan w świetnej interpretacji Adama Szczyszczaja przygląda się naszej historii z uwagą i rozbawieniem. Mocny akcent muzyczny nie powinien być w tym spektaklu zaskoczeniem. Po utwory Micińskiego sięgał np. zespół „Behemot”. Tu rytm spektaklu buduje agresywna noisowa muzyka zespołu „Gruzja”, bo w dzisiejszych czasach niektóre prawdy trzeba po prostu wykrzyczeć. (…)
Spektakl Jana Klaty doskonale «chwyta» dzisiejszy czas. Wydarzeniom, których jesteśmy świadkami towarzyszą sekwencje filmowe Natana Berkowicza, a na nich figury, pomniki i budynki z epoki Stanisława Augusta i czasów późniejszych, a w kolejnych ujęciach współczesne domy mieszkalne z Ukrainy, przypominające zrujnowaną podczas wojny Warszawę. Bo losy obu naszych narodów wydają się dziś splecione jak nigdy dotąd. Zwłaszcza w dniu premiery, która zbiegła się z dniem ogłoszenia przez prezydenta Trumpa upokarzającej dla Ukrainy propozycji zakończenia wojny” – zaznacza Jan Bończa-Szabłowski w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”. Czytaj więcej / Czytaj więcej w portalu e-teatr

Scena zbiorowa, na pierwszym planie: Jerzy Radziwiłowicz (Król) w Termopilach polskich Tadeusza Micińskiego w reżyserii Jana Klaty. Fot. Karolina Jóźwiak
„W Termopilach polskich Jana Klaty musimy zderzać się z pytaniami ostatecznymi. (...)
Premierze Termopil polskich Tadeusza Micińskiego towarzyszy Kraj(obraz) wojny – wystawa Bartłomieja Kiełbowicza w murach Teatru Narodowego, interwencja artystyczna z czytelnymi hasłami odnoszącymi się do trwającej wojny w Ukrainie. A i plakat spektaklu, nawiązujący do plakatu Yoko Ono i Johna Lennona War Is Over, na którym «over» zastąpiono słówkiem «on», jest dostatecznie wymowny. Znowu znaleźliśmy się na zakręcie czasu. Tak jak książę Józef ginący w Elsterze, kiedy Polska znikała z mapy Europy. Tak jak król Stanisław August przysięgający na Konstytucję 3 maja w poczuciu historycznego sukcesu, ale wkrótce przeżywający swoją największą klęskę. (...)
Wymowę spektaklu wzmacnia charakterystyczna dla teatru Klaty forma, idealne splecenie obrazu i dźwięku, czytelna w symbolice scenografia śmiało korzystająca z obrazów wideo – zgodnie zresztą z sugestią pisarza, najwyraźniej zafascynowanego filmowym montażem i rozmachem. Starannie przemyślana widowiskowość (ruchome podesty, sceny niemal pantomimiczne, m.in. scena rozbiorów Polski z trzema przenoszonymi z miejsca na miejsce szlabanami) i muzyka na żywo zespołu Gruzja tworzą zharmonizowaną z aktorami i statystami całość pulsującej materii, co chwila wysuwającej na czoło inny element widowiska. Metalowe, wściekłe piosenki Gruzji budują nastrój, nadają mu kierunek, akcentując współczesną wymowę przedstawienia. Czasem wręcz natarczywie, jak w pieśni Aleksandria do wiersza Dominika Gaca, w którym wybrzmiewa cała litania bolesnych miejsc: Verdun, Waterloo, Auschwitz, Charków, Katyń.
Spektakl nie daje odpowiedzi na pytanie o przyszłość, chociaż obraz wschodniego sąsiada jest tu jednoznaczny. Nie tylko scena z carycą Katarzyną, ale także układy króla z kniaziem Patiomkinem nie pozostawiają cienia wątpliwości: oparcie bezpiecznej egzystencji na sojuszu ze Wschodem może przynieść tylko katastrofę.
Jednak nie ta oczywista diagnoza jest jądrem przesłania inscenizacji, która z trudnych doświadczeń historii czyni laboratorium zbiorowej świadomości z jej wzlotami i upadkami, desperackimi czynami i racjonalnym poszukiwaniem drogi w wichrze dziejów. To nie jest teatr publicystyczny albo spektakl z kluczem, w którym historyczne postacie reprezentują dzisiejszych aktorów sceny politycznej. To raczej, jak chciał Miciński, «kamień szlifierski dla dusz w Polsce»” – pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”. Czytaj więcej / Czytaj więcej w portalu e-teatr
„Choć [spektakl] boleśnie aktualny, pozbawiony jest nachalnych politycznych aluzji, nie ma w nim plakatowej publicystyki. Znalazło się tu za to wiele znakomitych scen zbudowanych wokół prostych, przejmujących gestów: choćby scena, w której medytująca Vita muśnięciem dłoni budzi odwagę w wahającym się Stanisławie Auguście chwilę przed zaprzysiężeniem Konstytucji 3 Maja. Są sceny przewrotne i prowokacyjne, jak ta z wieńczącym pierwszy akt Mazurkiem Dąbrowskiego. Ryzykowna, pełna patosu, rozgrywana na granicy emocjonalnego szantażu, a jednak poruszająca. Czy wreszcie rozmowa kniazia Patiomkina z królem Stasiem o wizji pansłowiańskiego imperium pod rosyjskim mirem. (...)
Jest w Termopilach także plejada znakomitych aktorskich kreacji. Żywa, rozwibrowana, ekstatyczna, choć w aktorskich granicach, Wita w wykonaniu Anny Grycewicz, niejednoznaczny, uwięziony we własnych wątpliwościach i ambicjach, zmęczony Stanisław August w interpretacji Jerzego Radziwiłowicza. A przede wszystkim demoniczny kniaź Patiomkin w wykonaniu Oskara Hamerskiego – architekt imperium nienasyconej Katarzyny (w tej roli Danuta Stenka). Trochę błazen, trochę diabeł, a z pewnością beznadziejny cynik. Jest w mimice Hamerskiego coś, co sprawa, że trudno oderwać od jego postaci wzrok. Nie ma tu szarż, żadnego fałszywego tonu” – podkreśla Michał Centkowski w Vogue.pl. Czytaj więcej
„Jej pojawienie się [Danuty Stenki jako Katarzyny] to jedno z najwspanialszych wejść teatralnych, jakie dane mi było zobaczyć. (...) Danuta Stenka niezwykle precyzyjnie prowadzi rolę, odważając jej składniki bez popadania w zbyt łatwy stereotyp demonicznej błaźnicy. Pod pokrywą znudzenia i zmęczenia, z którego wyrwać może tylko pragnienie kolejnego kochanka, jest w jej Katarzynie autenyczna, przerażająca ciemność. (...)
Jan Klata wszedł na scenę im. Bogusławskiego bez kompromisów, wystawiając jako pierwszą premierę swojej dyrekcji własne przedstawienie wręcz modelowe dla nurtu jego twórczości, który uznać można za «narodowy». Oczywiście tym przymiotnikiem da się określić tylko część ważnych przedstawień Klaty, ale conajmniej od Trylogii, (jeśli nie od stoczniowego H.), przez Utwór o matce i ojczyźnie, pierwsze Termopile, Wesele i Wyzwolenie taka linia się układa/ Warszawskie Termopile zdecydowanie do niej należą, zawierając wszystkie jej podstawowe cechy: mierzenie się z polską historią i mitami, mocne a zaskakujące rozwiązania sceniczne, kontrastowe a odważne zestawienia elementów uniwersum kulturowego, budowanie zaskakujących i zmuszających do myślenia pasaży od «wtedy» do «dziś».
Przede wszystkim jest to kolejne przedstawienie, w którym Klata diagnozuje stan obecny zbiorowości. Nie tyle atakuje jej postawę i sposób myślenia z punktu widzenia jakiegoś popieranego zestawu rozwiązań, zachwalanego programu czy marzenia politycznego (jak czynił to teatr krytyczny), ile ukazuje jej artystycznie ukształtowamy obraz z ciekawością, czy się w nim rozpozna, a jeśli tak, to czy z tego rozpoznania coś wyniknie. Nieuchronnie nasuwa się cytat: «Teatr narodu, sztuka, polska sztuka!».
Dnia 22 listopada 2025 teatr narodu wkroczył do Teatru Narodowego. Gwałtownym atakiem zdobył jego główną scenę i nie wydaje się, żeby zamierzał komukolwiek ją oddać – pisze Dariusz Kosiński w „Tygodniku Powszechnym”. Czytaj więcej
„W roku 2025 Klata mówi o dzisiejszych czasach jako o teatrze przedwojennym. O tym, że znowu narody zaczynają się gotować, a tygiel trzeszczy. W jego wydaniu Termopile polskie są przerażająco współczesne. Przerażająco aktualne. I zabójczo atrakcyjne z punktu widzenia odbiorcy.
Zaczyna się podobnie jak Wesele w Jego reżyserii. Od ciężkiego brzmienia i charczącego wokalu. Black metal/post punk będzie Termopilom towarzyszyć przez oba akty za sprawą „Gruzji”. Klata wyraźnie gustuje w ciężkiej muzie i muszę przyznać, że ma wielkie wyczucie we wplataniu jej w swoje widowiska. „Gruzja” brzmi w Narodowym mocno, majestatycznie i zarazem piekielnie. Pojawia się co jakiś czas wysuwając za pomocą ruchomej rampy umieszczonej z tyłu sceny, niczym demoniczny gość z Krainy Ciemności. Ale to tylko jeden z elementów tego bardzo ciekawego pod względem wizualnym spektaklu. Świetnie wypada scenografia i praca świateł – dzieło Justyny Łagowskiej. (…) Przenosimy się na zaorane pole. Snują się po nim resztki bitewnych dymów, przesuwają krwawe refleksy świetlne. Równe, zaorane bruzdy stają się kanwą opowieści o upadku Polski. Zdradach, nietrafionych sojuszach, fatalnych błędach politycznych i strategicznych. Czytelnie, krok po kroku śledzimy pogrążanie się I Rzeczpospolitej w rozbiorowym niebycie. Jeszcze zrywa się do lotu słynnego 3 maja. Jednak Targowica podcina ledwo rozłożone skrzydła. Polska znika.
Klata stawia znak równości, czy też buduje pomost między przełomem XVIII i XIX wieku a naszym stuleciem, które powoli staje się Stuleciem Koszmaru. Europą w spektaklu trzęsie caryca Katarzyna z iście putinowską gracją. Sekundują jej bezlitośni w realizacji swoich celów Niemcy. Jak zwykle z bezpiecznej odległości patrzą na wszystko chłodnym okiem Anglicy. Francuzi dyplomatycznie milczą. Znajome? Prawda?
Nagle reżyser wylewa nam na głowę kubeł zimnej wody. Odziera ze złudzeń. Następuje genialny, moim zdaniem, kulminacyjny moment spektaklu Teatru Narodowego. Koniec pierwszego aktu. Król wraz ze świtą stają na proscenium i zaczynają zrazu cicho, potem coraz głośniej i bardziej zdecydowanie śpiewać polski hymn. To nie jest jakaś tam przyśpiewka znad studenckiego ogniska. Siedzieć w trakcie hymnu to chamskie zdziczenie obyczaju. Wstajemy. Budzimy się z letargu, konstatując że spektakl wymyka się teatralnej fikcji. Brzmi wszak Mazurek Dąbrowskiego. Nie wolno siedzieć. Po prostu. A oni śpiewają. Patrzę po sali. Z przerażeniem konstatuję, że około jednej trzeciej publiczności siedzi. Mdli mnie na ten widok. Co trzeci z nas nie ma w sobie choć na tyle godności, szacunku do swojego hymnu? Co trzeci. A ilu z nas poszłoby walczyć za ten kraj, gdyby okazało się, że historia Termopil polskich lubi się powtarzać? Połowa? Mniej? Po chwili hymn cichnie. Zapalają się światła Jan Klata zostawia widzów z tymi rozważaniami. Moim zdaniem jedna z najmocniejszych, jeśli nie najmocniejsza scena teatralna, jaką obserwowałem i jakiej stałem się uczestnikiem. Ever. (…)
Fantastyczna jest tu obsada z kreacją Danuty Stenki w roli Katarzyny. Świetny Oskar Hamerski w roli Kniazia Potiomkina. Jan Frycz (w tej roli można też oglądać Jerzego Radziwiłowicza) zachwyca jako Król. Wieloznaczna, wymykająca się łatwej interpretacji postać. I ten kapitalny monolog pod koniec drugiego aktu. Pokaz mistrzowski. Bardzo dobre role – bo gra kilka postaci – Roberta Jarocińskiego – notuje Jacek Mroczek na blogu TeatrVaria. Czytaj więcej
„Swoją pierwszą premierą w Narodowym Klata jasno wpisał się w tradycję Grzegorzewskiego, który teatr ten ustanowił «domem Wyspiańskiego» i postulował poważną rozmowę o Polsce i jej dziedzictwie. Nowy dyrektor dorzucił Micińskiego, mniej znanego i nie zawsze rozumianego, ale przez niektórych uznawanego za kolejnego wieszcza. A do tego z powodu swoich ciągot ezoterycznych i poetyckich hołdów dla Lucyfera mającego fanklub w środowisku rodzimych metalowców.
Klata Termopile polskie już raz wystawił, w 2014 r. we wrocławskim Teatrze Polskim – wspominane w sztuce zajęcie Krymu przez poddanego carycy Katarzyny księcia Potiomkina mocno rezonowało z ówczesną aneksją Krymu przez putinowską Rosję. Miciński pokazuje Rosję zachłanną, która nie zatrzyma się w swojej żarłoczności; po Krymie przyjdzie czas na rozbiory słabej i skłóconej Polski. Nowa inscenizacja, która jest swoistym «the best of» Klaty, powtarza tę tezę, a za polską granicą trwa wojna.
Głównym bohaterem Termopil jest książę Józef Poniatowski. Ranny w bitwie narodów pod Lipskiem, na chwilę przed utonięciem w nurtach Elstery widzi w przedśmiertnym błysku los Polski, a może polski los – różnica między tymi frazami jest też kwestią na swój sposób roztrząsaną w spektaklu. Klata, pokazując – ku przestrodze? – za Micińskim ciąg zdarzeń, decyzji i działań, które doprowadziły do rozbiorów, stawia pytanie, czy polska historia się (właśnie) powtarza, czy inaczej nie potrafimy. Spektakl rozpoczyna scena z Polską / Witą (Anna Grycewicz) i Małym powstańcem (Arkadiusz Pyć) – duchowym synem księcia Poniatowskiego, który jest symbolem śmierci bohaterskiej albo bezsensownej (mógł się uratować jak francuscy dowódcy), zależy, jak spojrzeć” – zastanawia się Aneta Kyzioł w „Polityce”. Czytaj więcej
„Reżyser, znakomicie wyczuwając społeczne emocje w końcu roku 2025, brawurowo wyprowadza rzecz z oniryczno-elegijnej konwencji oryginału, ewoluując od nokturnu i trenu w imponujący rozmachem, wykorzystujący wyjątkowe przecież możliwości techniczne narodowej sceny, historyczny fresk, z interpretacyjnym wektorem punktującym w dzień dzisiejszy, tworząc wstrząsające memento, tyleż przeszłe, co teraźniejsze, gdzie groza rozpycha się z groteską, nie oszczędzając widza, stawiając go stale do pionu, a nawet w jednej, pamiętnej ponad wszystkie scenie, na baczność. (...)
Czas przedrozbiorowy jest w Termopilach polskich ukazany jako embrion uzupełniających się kultów ofiary i bohatera, gordyjsko splątanych, pozornie przeciwstawnych, ale w gruncie rzeczy symbiotycznych, czerpiących wzajem soki życiowe, upiornie kohabitujących, uzależnionych, spętanych w klasycznej hassliebe, totalnym klinczu.
Klata perfekcyjnie ilustruje ów proces, układając adaptację w sekwencji wstrząsających scen, wskazując krok po kroku postępy atrofii polskiej państwowości, fundament rozbiorów kraju, w którym niezdolność do kompromisu, okopywanie się we własnych zaściankach, dziś w formie tożsamościowych baniek, emanowały w permanentną wojnę domową, nie sensu stricte rzecz jasna, lecz largo, która doprowadziła do wymazania, na 123 lata, i przede wszystkim na własne życzenie, kraju z politycznej mapy Europy. (...)
Miarą wyjątkowości inscenizacji jest jednak przede wszystkim scena uchwalenia Konstytucji 3 Maja, kończąca akt pierwszy, gdy dość zdystansowana do tej pory narracja zostaje przełamana poprzez świadome wyjście z konwencji, przekroczenie umowności, teatralności nawet. To zabieg ryzykowny, ale publiczność, w zdecydowanej większości, aprobująco w to wchodzi, uczestnicząc na równych prawach w swoistej mszy narodowej, a nad Sceną Bogusławskiego unosi się duch Dziadów Dejmka z 1968. Opis nie jest w stanie oddać powagi i odrębności tej chwili, to trzeba przeżyć. Całym sobą. (...)
Reżyser dał widzom solidny sceniczny skrypt do przemyśleń, którą to metodę publiczność powinna partnersko docenić. Spektakl jest prowokujący, lecz nie prowokacyjny, Klata, konsekwentnie zresztą, robi teatr, który się wtrąca, w tym przypadku bezceremonialnie, wręcz brutalnie, może i na granicy teatralnej umowności, ale taki mamy zeigeist, pardon – дух времени. W recenzji z Hamleta napisałem, że poprzedni dyrektor Narodowego, tak a nie inaczej inscenizując ostatnią scenę, w której Elsynor staje się Kremlem, a Fortynbras wiadomo kim, był genialny w wyczuciu momentu, a «pałeczka, choć może słuszniej byłoby rzec berło, zawisło wysoko w powietrzu, zaś reszta jest działaniem, obecnego zresztą na premierze Jana Klaty».
Teraz mogę z pełnym przekonaniem i satysfakcją napisać, że nowy dyrektor przejął je godnie, w swoim stylu i estetyce, na swoich warunkach. Lepszego, tak znaczącego, dopełnionego przekazania dyrekcji w artystycznym kontekście, ale także w kontekście społecznych emocji, nie mogliśmy się doczekać” – pisze Tomasz Mlącki w „Dzienniku Teatralnym”. Czytaj więcej

Anna Grycewicz (Wita), Arkadiusz Pyć (Witołd), Paweł Paprocki (Oficer) w Termopilach polskich Tadeusza Micińskiego w reżyserii Jana Klaty. Fot. Karolina Jóźwiak
„Jan Klata swoją dyrekcję w Teatrze Narodowym otwiera spektakularnie. (…) Po ziemi zaoranej w równe rzędy, które kojarzą się także z alejkami mogił albo z wojskowymi okopami, Józef Poniatowski (Karol Pocheć) ciągnie szkielet konia, na którym padł w nurcie Elstery. Tak zaczyna się opowieść Klaty, w której obok rozbrajających pomysłów – jak choćby ten z królową Katarzyną (niebywała Danuta Stenka) jako bredzącą po francusku i niemiecku wariatką w gigantycznej sukni oraz Kniaziem Potiomkinem jako rozkochanym w sobie retorem (najlepsza rola w karierze Oskara Hamerskiego), zdolnym omamić każdego – zobaczymy sceny w tonacji melancholii, a nawet wizjonerskie. Stanisław August (znakomity Jerzy Radziwiłowicz), świadomy swej intelektualnej przegranej, cedząc gorzkie słowa, czołga się pomiędzy zawieszonymi nisko nad sceną kryształowymi żyrandolami. Z kolei w finałowej sekwencji nad polskim pobojowiskiem zabrzmi ujmująco Que sera, sera” – pisze Przemysław Skrzydelski w portalu Teatr dla Wszystkich. Czytaj więcej
„Co mi zostanie ze spektaklu Jana Klaty? – pyta Katarzyna Janowska w „Newsweeku”. – Zagarniająca pół sceny krynolina Danuty Stenki w roli carycy Katarzyny. Apetyt starzejącej się kobiety na młodość, seks, podboje militarne jest wielki jak jej suknia, spod której wypadają uśmiercani kochankowie. Siła aktorstwa Stenki przebija się przez przydługą scenę. I bez krynoliny byłaby wartahołdów. Podobnie jak Jan Frycz przejmujący w roli króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Przygnieciony płaszczem królewskim dosłownie karleje na naszych oczach. Coraz głębsze ustępstwa wobec Rosji, plany wygodnej emigracji do Francji, wymachiwanie szabelką nie tyle z papieru, ile z kultury czyni go żałosnym. To on dał Polakom Łazienki Królewskie, Teatr Narodowy sprowadził włoskich malarzy. Tyle że kultura to słaba waluta wobec potęgi militarnej. Konstatacja aktualna do dziś”. Czytaj więcej
„U Klaty magnateria, król i prymas dyskutują o tym, gdzie na Zachód wyjadą po narodowej katastrofie. Zupełnie jak dziś polska klasa średnia, kupująca domy w Hiszpanii. Wszyscy jesteśmy Targowicą? (...)
Historia się powtarza, wisi nad nami fatum, choć może to my, Polacy, z naszymi wadami sami tym fatum jesteśmy – zdaje się mówić swoim spektaklem w Teatrze Narodowym nowy dyrektor Jan Klata, który też powtarzać się lubi. (...)
Mrok spektaklu w Narodowym to jednak mrok historii, a nie metafizyki. Już w pierwszej scenie towarzysz księcia Józefa z pola bitwy, Witołd, stylizowany jest na Małego Powstańca; gra tę postać niskorosły aktor Arkadiusz Pyć (wcześniej grał u Klaty w Matce Joannie od Aniołów z Nowego Teatru, jednego z pachołków). Czy to znak ponadczasowego trwania w polskiej historii porażki – czy poświęcenia?” – pyta Witold Mrozek w „Gazecie Wyborczej”. Czytaj więcej
„Klata w taki sposób oczyszcza tekst Micińskiego, że zostaje z niego opowieść o niezdolnym do działania królu, który przez zaniechanie przegrywa i pogrąża własną ojczyznę. Ważne, że ów król to władający kilkoma językami, zaczytany w książkach i zasłuchany w muzyce liberał – miły, ale politycznie bezwolny.
I to jest właśnie podstawowy sens tych nowych Termopil…: liberałowie nie ochronią nas w sytuacji wojennej. Będą grać na przeczekanie, dzielić włos na czworo, ostatecznie uciekną lub zaczną kolaborować z wrogiem, jednak nie staną do walki. Klata ostro aktualizuje tekst Micińskiego: nie o dwór Katarzyny mu chodzi, ale oczywiście o dwór Putina. I nie o Polskę XVIII-wieczną, ale o współczesną. A głównym celem ataku są ci, którzy jeszcze nie zdali sobie sprawy, że żyjemy w czasach już nawet nie przedwojennych, ale po prostu wojennych. Scenografia spektaklu (autorstwa Justyny Łagowskiej) to nie przez przypadek wielki plac zaoranej ziemi, pewnie gdzieś na ukraińskich polach, nad księciem Józefem (Karol Pocheć) często zaś krąży dron: umieszczona na nim kamera filmuje bohatera niczym żołnierza na rosyjsko-ukraińskim froncie, co widzimy na wielkim ekranie domykającym scenę.
Troska o przyjemności życia jest w tych warunkach – podpowiada Klata – gruntownie nieprzyzwoita. Liberalny świat się skończył i trzeba znów nauczyć bić się za ojczyznę” – pisze Tomasz Plata w „Teatrze”. Czytaj więcej
„Spektakl jest dynamiczny, choć długi (ponad trzy godziny). Efektownie wykorzystuje maszynerię teatru. Wrażenie robią zapadnie jeżdżące to w górę, to w dół; zabudowany tył sceny z oknami na różnych wysokościach. Scenografia Justyny Łagowskiej składa się przede wszystkim z ciągnących się na całą długość sceny okopów. Natan Berkowicz realizując wideo wykorzystał i kamery, z których obraz był na bieżąco przetwarzany cyfrowo, i dron, który latał nad sceną i rejestrował twarz umierającego księcia Józefa (Karol Pocheć). Aktorzy grają świetnie, odnajdują się w poetyce Klaty, wymagającej od nich operowania skrótem. Grają wyraziście, podkreślając charaktery i wypowiedzi swoich postaci (całe szczęście, bo poezja Micińskiego do najłatwiejszych nie należy). Muzykę na żywo wykonuje blackmetalowy zespół Gruzja – i dobrze buduje atmosferę nurzania się w polskim piekle. W programie przedrukowano tekst jednej z piosenek autorstwa Dominika Gaca, którą zespół wykonuje na żywo: „verdun waterloo / auschwitz i brugge / hogwart mielno rzym / norymberga charków / katyński spleen” (Gac, 2025). Podobnie jak w spektaklu mieszają się symbole, tak w tej piosence artyści mieszają ze sobą porządki narodowych świętości i potoczności, w kryptocytatach łączą ze sobą wysokie i niskie. Co wynika z tej mieszanki? Sens, podobnie jak sens spektaklu, nie jest dla mnie zbyt jasny. (...)
Stałym tematem twórczości Klaty jest samotność bohatera wobec historii czy polityki. Jego spektakle zaludniały różne próby przepracowania tego motywu. Buntownicy, Prometeusze, nonkonformiści, fanatycy, ogarnięci ideą lub próbujący dokonać czynu. Hamleci, Orestesowie, Robespierre’owie, Stockmannowie, Matki Joanny. Choć prezentowali różne poglądy, różne były ich racje i motywacje, tym, co było niezmienne, był ich konflikt z otoczeniem, samotność, niezrozumienie. Tutaj taką postacią byłby książę Józef Poniatowski, straceńczy i romantyczny obrońca narodu, jednak jego jest w spektaklu stosunkowo mało. Dużo większą wagę, jak słusznie zauważa w swojej recenzji Tomasz Plata, reżyser przywiązuje do postaci ostatniego króla Polski. Słabego i ułomnego, w jakimś sensie opuszczonego przez wszystkich. Klata drwi sobie z króla, a jednocześnie – być może także dzięki interpretacji aktorskiej Frycza – ukazuje momentami jego wielkość lub czar” – notuje Stanisław Godlewski w „Didaskaliach”. Czytaj więcej
„Reżyser na scenie przedstawiającej zaorane pole i miejsce bitwy (scenografia Justyna Łagowska) wielokrotnie miesza czasy. Nakłada na upadek I Rzeczpospolitej katastrofę II wojny światowej (zdjęcia zbombardowanego Teatru Narodowego w wizualizacjach) i powstanie warszawskie (mały powstaniec grany przez Arkadiusza Pycia), zaś książę Józef Poniatowski (Karol Pocheć) wygłasza monologi namierzony przez drona, który transmituje obraz, taki, jaki widzimy w relacjach z wojny w Ukrainie.
Wniosek z Termopili jest oczywisty: przejęcie Ukrainy przez Rosję będzie miało teraz taki sam katastrofalny skutek dla nas, jak przed zaborami. To bardzo mocne, a wręcz przygnębiające przesłanie spektaklu. Tak jak monolog króla o liście skorumpowanych przez zaborców magnatów i hierarchów, wśród których jest prymas. Ale król też przecież brał, w końcu przystąpił do Targowicy i rozważa przyszłość w prowansalskim pałacyku. Na końcu łkając Grób Agamemnona Słowackiego, zjeżdża zapadnią do piekła polskich największych katastrof. (...)
Owszem, obecna wojna w Ukrainie, zmieniająca się sytuacja geopolityczna oraz wewnętrzna w Polsce, gdy antyukraińskość graniczy z głupotą, kiedy czołowi politycy opozycji szukają azylu u orędownika Putina w Budapeszcie, zaś mogący liczyć na 10 proc. poparcia Grzegorz Braun pisze listy do putinowskiego ministra Ławrowa niczym Dmowski do Petersburga w czasie zaborów – mogą przerażać tym, że historia już zaczęła się powtarzać. Jednocześnie teatr nie może być chocholim tańcem, a nieustanne pokazywanie go staje się nudne” – pisze Jacek Cieślak w „Rzeczpospolitej”. Czytaj więcej / Czytaj więcej w portalu e-teatr

Robert Jarociński (Prymas), Jan Frycz (Król), Karol Pocheć (Książę Józef) w Termopilach polskich Tadeusza Micińskiego w reżyserii Jana Klaty. Fot. Karolina Jóźwiak
„Klata łatwo wskazuje winnych, tak w politycznych, jak i obywatelskich kręgach. Stawia społeczne diagnozy, często zresztą celne, jak te o zagryzającym się – ku uciesze obcej dyktatury – narodzie. (…) Nieczęsto się zdarza, że spektakl, który budzi ideologiczne zastrzeżenia, artystycznie zachwyca. A to właśnie jeden z takich przypadków. Jan Klata, w swoim jedynym dostępnym obecnie w Warszawie przedstawieniu, przypomina, jak kreatywnym, widowiskowym, angażującym uwagę jest reżyserem. Z uchem do tekstu, głową do historii i sercem dla popkultury. W Termopilach polskich Klata wykorzystuje pełnię technicznych możliwości Teatru Narodowego i twórczy potencjał zespołu. Ten bezkompromisowy obraz katastrofy narodu malowany jest przy mocnym, metalowym akompaniamencie zespołu Gruzja, w oszałamiającej oprawie wizualnej, oraz z dwójką aktorów, których miara talentów nie mieści się w powszechnej skali.
Jan Frycz jako Stanisław August, umęczony bohater z marzeniami rozjechanymi kobyłą historii, bywa w tej kreacji tragikomicznie ckliwy, uroczo bezradny, ale jest też wstrząsająco samotny, wewnętrznie łkający. Zaś Danuta Stenka w roli Katarzyny Wielkiej z dzikości przechodzi w płochość, a z farsowej finezji w okrutne spiski. Raz uwodzi, by zaraz stać się odrażającą. W jednej chwili dominuje, w drugiej chce być zdominowana” – zaznacza Dawid Dudko w portalu Onet. Czytaj więcej
„Gromkie brawa należą się w pierwszej kolejności wszystkimi wykonawcom. Karol Pocheć wybornie uosabia tragedię księcia Poniatowskiego, wodza świadomego swej nieuchronnej klęski. Przegranym jest także Tadeusz Kościuszko (Cezary Kosiński), usiłujący bezskutecznie konsolidować naród wobec nadchodzącego zagrożenia ze strony sąsiadów. Danuta Stenka groteskowo ukazuje majestat carycy Katarzyny, otoczonej orszakiem pochlebców i jurnych adoratorów. Stanisław August Poniatowski w ujęciu Jerzego Radziwiłowicza to człowiek o szerokich horyzontach estetycznych, ale przede wszystkim monarcha bezwolny i uległy. Zjawiskową kreację cynicznego, przebiegłego oraz obłudnego kniazia Patiomkina stworzył – operując przy tam także językiem rosyjskim! – Oskar Hamerski. (…) Klata już po raz drugi sięgnął po ten zdominowany przez martyrologię tekst (11 lat temu wystawił sztuką we wrocławskim Teatrze Polskim). Oglądamy przedstawienie pełne inwencji, pozostające w pamięci, skłaniające do rozważań i dyskusji. Zaś jego przesłanie zdaje się nawiązywać do pytania postawionego niegdyś w tytule głośnego eseju historycznego Tomasza Łubieńskiego: Bić się, czy nie bić?” – zaznacza Tomasz Zbigniew Zapert w „Do Rzeczy”. Czytaj więcej
„Nie sposób przejść obojętnie wobec kilku scen. Prawie finałowy monolog Króla z Grobu Agamemnona (Jan Frycz/Jerzy Radziwiłowicz) dosłownie wbija w fotel. Monolog Kościuszki (Cezary Kosiński) to majstersztyk. Wszystkie sceny Katarzyny i Potiomkina (wspaniała kreacja Danuty Stenki i wybitna Oskara Hamerskiego), czy ta z poległymi żołnierzami.
Podczas śpiewania hymnu, zaintonowanego przez Króla z okazji uchwalenia Konstytucji, nie wstałem i nie zaśpiewałem. Z szacunku dla hymnu, oczywiście (przypomnę: jesteśmy w teatrze). Niemniej ta prowokacja reżysera bardzo się udała, bo Jan Klata umie w prowokacje. Zupełnie nieprowokacyjne jest natomiast przesłanie tego gorzkiego spektaklu: jasne, jednoznaczne i wcale niekontrowersyjne. Po Ukrainie – jeśli upadnie – następni będziemy my. Ta klasyka jest boleśnie, niestety, żywa” – pisze Rafał Turowski na swoim blogu. Czytaj więcej
„Mamy teatr wielkiej przestrzeni, próbujący nam przypominać o ważnych, obywatelskich sprawach. Nawet jeśli sam tekst Micińskiego wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom tylko połowicznie.
Mimo wszystko czegoś mi w nim trochę brakowało. Jan Englert zrobił swojego Kordiana w wyraźnej opozycji wobec tradycyjnej cierpiętniczej, więc romantycznej tradycji jego grania. A jednak spektakl kończył się dla mnie wielkim wzruszeniem. Chłopcy z ranami na piersiach mogli być nawet obrazoburczym pytaniem o sens ofiary. Ale naprawdę wzruszali, wraz ze stojącym między nimi weteranem romantycznej tradycji teatralnej Ignacym Gogolewskim.
Tu taką rolę miał zdaje się spełnić monolog Mnicha-Kosińskiego w zakrwawionym habicie. Ale z różnych powodów nie spełnił. Trochę się zgubił pośród nadmiaru obrazów i wrażeń.
Zarazem jestem Janowi Klacie, nieraz przeze mnie krytykowanemu, wdzięczny za to, że postanowił na początek nie urażać takich widzów jak ja. W jego intencji był to zdaje się obrachunek z polskością i polską historią, ale serio, bez nadmiernej, taniej kpiny. W entuzjastycznych recenzjach czytam, że na miarę narodowej sceny. Ja poczekam z definitywnymi ocenami. Ale zobaczyć było warto.
Był też ton alarmu wobec rosyjskiego zagrożenia. Nawet jeśli uwikłany we współczesne sympatie polityczne i prezentowany trochę zbyt dydaktycznie, alarmistycznych przestróg w tej sprawie nigdy dosyć” – notuje Piotr Zaremba w portalu i.pl. Czytaj więcej

