Aktualności
Mordercza przyjemność. Rozmowa z Grzegorzem Małeckim o „Tchnieniu”
06/08/2018
Grzegorz Małecki pracuje nad Tchnieniem Duncana Macmillana. Premiera już 8 września na Scenie Studio.
„Zarówno w teatrze jak i w filmie najbardziej pociąga mnie opowieść o człowieku – mówi reżyser. – Przez półtorej godziny aktorzy będą musieli zająć widza sobą… i tylko sobą. To fenomenalne wyzwanie – i dla reżysera, i dla aktorów. Praca mordercza, ale strasznie przyjemna”.
Cała przyjemność w teatrze, zarówno w pracy reżysera jak i w pracy aktora, polega na tym, żeby za każdym razem tworzyć zupełnie od nowa. Mogę tutaj powiedzieć o swoich doświadczeniach aktorskich: rolę, którą dostaję, staram się traktować jako zupełnie nowe wyzwanie… do tego stopnia, że nieomalże zapominam, czego uczyłem się w szkole teatralnej; zapominam też o wszystkich poprzednich rolach. Co więcej, nie oglądam wcześniejszych realizacji dramatu. Kiedy teraz pracowaliśmy nad Ślubem Gombrowicza [w przedstawieniu Eimuntasa Nekrošiusa, którego premiera odbyła się w czerwcu 2018 w Teatrze Narodowym, Grzegorz Małecki gra Pijaka] nie przypominałem sobie spektakli Grzegorzewskiego i Jarockiego. Wydaje mi się, że na tym polega ta zabawa. A więc – nie, nie czerpałem z tamtych doświadczeń.
Skąd pomysł na reżyserowanie? Dlaczego Macmillan?
Reżyseria jest moim niezrealizowanym marzeniem, jeszcze z czasów licealnych. Zdając do Akademii Teatralnej na Wydział Aktorski, traktowałem te studia jako pewien etap do tego, żeby zająć się reżyserią. Wtedy to się nie udało, na czwartym roku Jerzy Grzegorzewski zaproponował mi etat w Teatrze Narodowym, gdzie pracuję do dzisiaj na dość wysokich obrotach. Teraz przygotowuję premierę Tchnienia. Rzecz jest trochę dziełem przypadku – moja przyjaciółka, tłumaczka Anna Gujska obejrzała tę sztukę w Londynie, przełożyła ją, przesłała mi, a ja się po prostu w tym tekście zakochałem. Pierwsza myśl była taka, że chciałbym w tym dramacie zagrać. Ale chyba jestem na to zadanie jednak za stary… (śmiech)
Bo Macmillan opowiada o dwójce młodych, wchodzących w życie ludzi, których łączy miłość. Jaka?
Ta miłość niczym szczególnym się nie wyróżnia. Równie dobrze mogłaby „wydarzyć się” sto lat temu jak i za sto lat. Temat miłości jest tak uniwersalny, ponadczasowy… Natomiast ujął mnie sposób napisania tej sztuki. Przyglądamy się dwójce bohaterów i ich uczuciu, wzlotom, upadkom, rozstaniom, powrotom, różnym przygodom, które towarzyszą im na przestrzeni właściwie całego życia. Wydaje mi się, że to jest fantastyczny materiał aktorski, mieniący się wieloma konwencjami – mamy tutaj farsę, komedię, teatr obyczajowy i bardzo poważny dramat. Jednocześnie rzecz toczy się w tempie nieomal teledyskowym. Spodobała mi się także sugestia autora: pusta scena jako miejsce akcji – bez rekwizytów, scenografii, muzyki. W jakimś sensie jest to odzwierciedlenie mojego myślenia o teatrze w ogóle, bo na scenie nie interesują mnie scenograficzne, inscenizacyjne, monumentalne popisy. Zarówno w teatrze jak i w filmie najbardziej pociąga mnie (być może to, co teraz mówię, ociera się o banał) opowieść o człowieku. Na przykład ostatnio poraził mnie film Manchester by the Sea – takiej skromności w sztuce szukam.
Widzowie mają być więc skoncentrowani na Justynie Kowalskiej i Mateuszu Rusinie. Jak pracujesz z aktorami?
Justyna Kowalska i Mateusz Rusin mają stworzyć cały świat. To oni są scenografią, muzyką, rekwizytem… wszystkim. To jest bardzo trudne. W ogóle to jedna z trudniejszych rzeczy w teatrze: zrobić spektakl tylko „za pomocą” aktorów i słów. Nie mamy żadnych „podpórek”, niczego za czym aktor może się schować. Wówczas, jeżeli coś pójdzie nie tak (odpukać), publiczność będzie to widziała od pierwszej sekundy. Dlatego przed nami nieprawdopodobna praca. Przez półtorej godziny aktorzy muszą zająć widza sobą… i tylko sobą. To fenomenalne wyzwanie – i dla reżysera, i dla aktorów. Praca mordercza, ale strasznie przyjemna. I nosi znamiona – w najlepszym tego słowa znaczeniu – pracy w Akademii Teatralnej. Próbujemy akademicko.
Jesteśmy na takim etapie (jakby ktoś chciał nas podejrzeć): trójka detektywów z amerykańskiego filmu, poluzowane krawaty, kłęby dymu papierosowego i – słowo po słowie, zdanie po zdaniu – próbujemy dojść do najlepszych dla teatru i dla tej sztuki rozwiązań. Chcemy uzyskać – zapisaną w tym dramacie – lekkość. Czeka nas nieprawdopodobna przeprawa, nie możemy „odpuścić” jednego zdania, jednego przecinka.
Bohaterowie Tchnienia są pogubieni. Dlaczego czują się tak niepewnie w tej, wydawałoby się, wygodnej rzeczywistości? Jaki jest Twój stosunek do tych postaci?
To jest dwójka młodych ludzi. Sądzę, że bardzo dobrych, bardzo szlachetnych, inteligentnych i naprawdę bardzo w sobie zakochanych, którzy po prostu nie do końca odnajdują się we współczesnym świecie. Są trochę „skażeni” Internetem, mediami, modnymi tematami, trendy hasłami z różnych manifestacji, w których zresztą uczestniczą. I w związku z tym komplikują proste rzeczy. Bardzo ich lubię. Taka para może w tej chwili siedzieć w Warszawie na Placu Zbawiciela albo gdzieś w berlińskiej kawiarni, w Londynie albo w Nowym Jorku, czy w Moskwie. Zresztą Duncan Macmillan lekko, z dużym urokiem i nienachalnie śmieje się z tych ich poszukiwań i lęków. Jednak – śmiech śmiechem – ale ta sztuka porusza ważny temat, zadaje pytanie, dokąd tak naprawdę zmierza ludzkość. Życie na naszej planecie nabrało takiego przyspieszenia, że trochę zaczynamy nad tym wszystkim tracić kontrolę. I to jest fakt – ci bohaterowie naprawdę się boją. Z jednej strony żyjemy w zamożnym społeczeństwie, z drugiej strony na świecie jest w tej chwili kilkadziesiąt konfliktów zbrojnych, o których w ogóle się nie mówi, miliony ludzi głodują; zdążyliśmy zatruć oceany, przez nas topnieją lodowce – i o tym też jest ten dramat. O lęku młodych ludzi, którzy zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, do czego doprowadzamy. Pojawia się więc pytanie, czy w związku z tym powinniśmy sprowadzać na ten świat, na tak schorowaną planetę kolejnego człowieka. Z drugiej jednak strony może to dziecko okaże się człowiekiem, który tę planetę uratuje? Macmillan w sposób subtelny zadaje pytania, z jakimi sztuka, filozofia i religia nieustannie się zmagają – Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?
Ta para uświadamia sobie, że sprowadzenie człowieka na Ziemię to jest niezwykle obciążająca rzecz i niewyobrażalna odpowiedzialność i że oznacza tak naprawdę stworzenie nowego wszechświata. Zresztą ich rozmowa o dziecku prowokuje do zadania innego ważnego pytania: „kim my jesteśmy?” Zastanawiając się na tym, Kobieta w swoim monologu cofa się nieomalże do Big Bangu. Z jednej strony uświadamia sobie, jak mały jest człowiek, z drugiej strony rozważa, czy fakt, że jesteśmy taką drobiną, rzeczywiście oznacza, że jesteśmy nieistotni. Duncan Macmillan i jego bohaterowie zadają mnóstwo pytań, na które nie odpowiadają. Powiem szerzej – uważam, że teatr nie jest od odpowiadania na pytania. Teatr jest od tego, żeby je zadawać. My je w Tchnieniu zadamy.
Rozmawiała: Monika Mokrzycka-Pokora (materiał własny Teatru; w przypadku publikacji fragmentów prosimy o podanie źródła)
Strona przedstawienia Tchnienie → premiera: 8 września 2018, Scena Studio