Aktualności
Podróż | rozmowa ze Sławomirem Narlochem
28/03/2024
Próby Gry snów Strindberga: Sławomir Narloch – reżyser. Fot. Marta Ankiersztejn
Sławomir Narloch inscenizuje Grę snów→, wizyjny dramat Augusta Strindberga. „Pracujemy nad opowieścią o tym, czego dzisiaj od Boga oczekujemy. To jest trudne, ale postanowiliśmy nie bać się używać dużych liter – podkreśla reżyser. – Podążając za everymanem, chcemy odnaleźć sensy tej nieprzewidywalnej, tajemniczej moralitetowej wędrówki”.
Premiera przedstawienia 13 kwietnia na Scenie przy Wierzbowej.
Strindberg w przedmowie do Gry snów pisze: „Wszystko może się wydarzyć, wszystko jest możliwe i prawdopodobne. […] Na błahej podstawie rzeczywistości fantazja snuje i tka nowe wzory: mieszaninę wspomnień, przeżyć, swobodnych pomysłów, nonsensów i improwizacji”. Jest jakiś naczelny wzór, który odnalazłeś, pracując nad tym dramatem?
Sztuka Strindberga przypomina rozsypane puzzle. I kiedy czyta się ten dramat po raz pierwszy, ma się wrażenie, że one zupełnie do siebie nie pasują. Dopiero dogłębna lektura, wielomiesięczna w moim wypadku, ujawnia, że zwiewne opowiadania, jak pisze o tym autor, łączą się ze sobą. Między poszczególnymi wizjami, snami, kadrami z życia zachodzą korelacje; potraktowałem tę strukturę jako możliwość ułożenia własnej opowieści. To trudne, ale fascynujące – frajda z pracy nad tym tekstem polega na obmyślaniu, jak poszczególne elementy zestawiać ze sobą, bo dopiero po ich zderzeniu ujawniają się sensy oraz przestrzeń, w której możemy z aktorkami i aktorami szukać interpretacji. Poza tym tytuł Gra snów rozumiem też jako swego rodzaju pojęcie matematyczne, pozwalające na tworzenie kolejnych wariantów.
W Grze snów Córka boga Indry schodzi na Ziemię, aby pomóc ludziom. Na czym polega jej gest pomocy, jakie jest znaczenie jej wędrówki?
Opowieść wydaje się bardzo prosta. Oto Córka boga Indry schodzi na Ziemię, by wysłuchać ludzkich skarg, narzekań, zidentyfikować ludzkie problemy. Ma następnie wrócić do ojca z rozpoznaniem, z odpowiedzią na pytanie, dlaczego nam, tutaj na Ziemi, jest tak źle. Od razu zaczynamy poruszać się w kategoriach podstawowych zagadnień filozoficznych i religijnych. Jednocześnie, jeśli chcemy podążać za Strindbergiem, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, co to znaczy, że na Ziemię schodzi Bóg. I to jest wyzwanie – zwłaszcza z perspektywy dzisiejszego świata, który nieustająco się ateizuje. Jednak próbujemy znaleźć przestrzeń do zadania tego pytania, jak i innych pytań o Boga w naszym życiu, pytań eschatologicznych – o przeznaczenie świata i ludzkości. Te refleksje sprawiły, że sięgnąłem do moralitetu, gatunku, który, przyłożony do dramatu Strindberga, prowadzi nas przez jego tekst i pomaga te puzzle poukładać. Pracujemy nad opowieścią o spotkaniu kobiety-bogini z człowiekiem i opowieścią o tym, czego dzisiaj od Boga oczekujemy. To jest trudne, ale postanowiliśmy nie bać się używać dużych liter. Oczywiście robimy wszystko, żeby uciekać od patosu, kaznodziejstwa, moralizatorstwa.
Próby Gry snów Strindberga: Sławomir Narloch – reżyser, Henryk Simon, Hubert Paszkiewicz. Fot. Marta Ankiersztejn
Czy już przy pierwszej lekturze Gry snów przyszedł Ci do głowy tak mocno osadzony w inscenizacji trop moralitetowy?
Muszę to powiedzieć, choć nie o tym robimy przedstawienie. My, Polacy, jesteśmy narodem nieustająco nieszczęśliwym, narzekającym. W tym sensie, przy pierwszej lekturze Gry snów, wydało mi się, że ten dramat jest blisko polskiej perspektywy, jest o nas. Jednak od razu pomyślałem też, że byłoby to podejrzane i błahe, gdybyśmy skupili się tylko na tym. Podążając za everymanem, który jest głównym bohaterem naszej wersji tej opowieści, chcemy, wspólnie z widzami, odbyć tę podróż, odnaleźć sensy moralitetowej wędrówki. Opowiadamy losy człowieka, każdego z nas: rodzimy się, żyjemy i umieramy. Gdybym miał w jednym zdaniu powiedzieć, o czym robimy przedstawienie, to właśnie o tym. Po raz kolejny, ponieważ teatr zawsze zajmował się tym tematem, ale jest to temat nieustająco niezbędny. Cały czas staramy się przecież odpowiedzieć na pytania, na które pewnie nigdy nie znajdziemy odpowiedzi: „dlaczego jest: a, b, c i do z?”, „dlaczego zawsze musimy «przechodzić» ten alfabet?”.
Jakiego everymana zobaczymy na Scenie przy Wierzbowej?
W niektórych analizach Gry snów wskazuje się, że Strindberg siebie – autora – „rozbił” na postaci Oficera, Adwokata i Poetę. W przedstawieniu jeden aktor – Czarek Kosiński – gra te trzy postaci, jest naszym everymanem, wędrowcem, który wyrusza w podróż. Zawsze nieprzewidywalną, tajemniczą, bez względu na to, jak dokładnie się ją zaplanuje i ile map weźmie się do plecaka. Ale trzeba ją odbyć, bo przecież dopóki nie rozwiążemy wszystkich zagadek, dopóty, jako ludzkość, mamy, po co iść.
Jest w tym nadzieja, ale Gra snów jest przepełniona smutkiem, niepokojem czy ten nastrój dzisiaj też nam towarzyszy?
Zdarza mi się to chyba po raz pierwszy w pracy teatralnej, że tekst jednocześnie mnie fascynuje, frapuje i odstręcza. Mam bowiem w pamięci biografię Strindberga, a jak wiadomo jego teksty są niezwykle autobiograficzne. Łapię się na tym, że mu współczuję, a jednocześnie mam poczucie winy. Bo tego mroku, smutku, żalu, osobistego cierpienia jest tak dużo, że ja – jako człowiek – nie mam siły, żeby to udźwignąć. Często nie zgadzam się ze Strindbergiem! Mam wrażenie, że chciałby nas, sobą i swoim bólem… ukrzyżować. Nieprzypadkowo zrobiłem więc nie krok w przód, ale krok w tył – sięgając do moralitetu i średniowiecza, które będzie obecne także w przygotowanej przez Jakuba Gawlika warstwie muzycznej i w warstwie plastycznej, nad którą czuwa Martyna Kander. Próbowałem zaczerpnąć tchu, poszukać wartości uniwersalnych w epoce, w której sacrum łączyło się z profanum, gdzie świat „opowiadany był” groteską, w sposób wyostrzony, gdzie śmierć łączyła się z karnawałem, jak w danse macabre. W ten sposób szukam w tej opowieści paradoksu i lekkości.
I dwoistości? W świecie Strindberga jest chyba mocno obecna, pisał, że najpiękniejszy kwiat ma korzenie w błocie.
Pisał też, że rzeczywistość jest jak moneta, ma dwie nierozdzielne strony – dobrą i złą. Wydaje się, że to nie jest żadna odkrywcza myśl, ale jednak mam wrażenie, że dobrze prowadzi nas przez jego świat. Jest w niej zawarta mądrość, dzięki której na tych wzburzonych „skandynawskich morzach” możemy się czegoś złapać. Żeglowanie po nieznanych wodach jest groźne, u Strindberga tych klifów, skalistego wybrzeża jest bardzo dużo.
Jest się, o co rozbijać.
Jest się, o co rozbijać. Mierzę się z tym mrokiem, a jednak staram się szukać też drugiej strony – jasnej. Z tej chęci i jednocześnie z ochoty pokłócenia się trochę ze Strindbergiem wyszły ballady. To pomaga mi i mam nadzieję, również widzom, wytrzymać tę bolesną opowieść. Napisałem teksty ballad, które wynikają wprost z dramatu – są parafrazą jakiejś sceny, czasami rozwinięciem jednego zdania, pochodzącego na przykład z didaskaliów.
Próby Gry snów Strindberga: Sławomir Narloch – reżyser, Ewa Bukała, Cezary Kosiński. Fot. Marta Ankiersztejn
Warstwa muzyczna w Twoich przedstawieniach jest niezwykle ważna…
Tak, i tutaj trzeba też powiedzieć, że Strindberg, jako człowiek mocno związany ze sceną, teatr… słyszał. Właściwie ten tekst czyta się dzisiaj jak libretto operowe, jest przesączony dźwiękiem i muzyką, które budują dramaturgię. Przestrzeń ucha Indry, o której pisze Strindberg, to nasze miejsce akcji. Swoją drogą to dobrze, że jest to hinduski Indra, a nie żaden bliższy nam kulturowo bóg. Wysłuchuje nas bóg uniwersalny. W tym sensie wszystkie sceny są rodzajami psalmu, pieśni, requiem…, które my wyśpiewujemy. A stara zasada mówi, że kiedy nie starcza słów, trzeba śpiewać.
A kto śpiewa, modli się dwa razy.
Moja babcia zawsze tak mówiła… Śpiewamy o sprawach, o których mówienie byłoby trudniejsze.
Dramatem Strindberga rządzi wieczna zmiana, są przekształcenia rzeczywistości, przemiany postaci, przedmiotów, obowiązuje logika snu, a jednocześnie mamy wymiar metateatralny. Czy odnajdujesz w tym współczesny rys?
Pracując nad tekstem, staramy się nie myśleć o tym, że mamy do czynienia ze snami. Traktujemy te obrazy jak kadry z życia, jego fragmenty czy okruchy. Zamiany bohaterów, ich pączkowanie, zrastanie się w jedną postać, pozwalają oglądać dwoistość świata, o której mówiliśmy. Każdy z nas przyjmuje w życiu różne role: panna młoda, pan młody, matka, ojciec, ktoś kochany, ktoś niekochany…, dlatego te postaci dublują się, wymieniają, krzyżują, scalają. To jest obraz zmian, jakie się w nas dokonują na przestrzeni życia. Wystarczy zadać sobie pytanie – kim byłem rok temu? Kimś innym, a jednocześnie ciągle tym samym sobą. Jeśli tak się o tym pomyśli, to ten zamysł dramaturgiczny Strindberga wydaje się oczywisty, bo wynika z codziennego ludzkiego doświadczenia.
Jednocześnie mamy też wymiar metateatralny. Strindberg dużą część akcji umieszcza po prostu w teatrze. W naszym przedstawieniu troski ludzkości przed Córką Indry odegra, w imieniu nas wszystkich, średniowieczna trupa teatralna. Pojawia się tu oczywiście motyw świata jako teatru. A ja wierzę, że teatr jest takim tabernakulum do przechowywania toposów. I one nieustająco działają! Jednocześnie jesteśmy już pokoleniem sztucznej inteligencji. Trochę Caravaggia, trochę Pollocka, trochę graffiti – AI dokonuje kompilacji tego, co już stworzone. W tym sensie nasza świadomość działa podobnie – jest jak palimpsest, złożony z wielu warstw: życiowego doświadczenia, edukacji, wychowania, szerokości geograficznej, pod którą przyszło nam żyć… Strindberg podobną zasadę stosuje w swoim tekście. Jakże podobną zasadę do naszej dzisiejszej kondycji! Jesteśmy stworzeni z rzeczy, które nie mają prawa do siebie przystawać, a jednak… przystają. Trochę Caravaggia, trochę Pollocka, trochę graffiti... Albo jak ten piękny kwiat, który ma korzenie w błocie.
Rozmawiała: Monika Mokrzycka-Pokora (materiał własny Teatru; w przypadku publikacji fragmentów prosimy o podanie źródła)
Strona przedstawienia Gra snów →
premiera: 13 kwietnia 2024, godz. 19:30, Scena przy Wierzbowej im. Jerzego Grzegorzewskiego